Słowo ostatnie


O wyborach, oczywiście. Oczywiście, samorządowych. Bo za miesiąc z haczykiem wybory europejskie. Co ciekawe, w kraju nad Wisłą (i Wisłokiem) poparcie dla Unii Europejskiej jest cały czas jednym z największych w Europie, a frekwencja – ta rzeczywista – najniższa ze wszystkich wyborów w Polsce i jedna z najniższych w UE.
Ale wracajmy do naszych buraków i w ogóle warzyw, choć w zasadzie ogórki to owoce. Dlaczego ogórki? Bo do poniższych rozważań skłonił mnie tekst z krakowskiej, coraz mniej lokalnej „Wyborczej”. „Mizeria kandydatów była porażająca” – napisał Tomasz Ulanowski, dziennikarz naukowy, z wykształcenia anglista, światopoglądowy naturalista.
Pan Tomasz ubolewa na niską frekwencją, choć biorąc pod uwagę wybory samorządowe, tegoroczne 51,9% było tylko odrobinę niższe od wyniku z 2018 roku: 54,9%, a przecież i tak wyższe niż w roku 2014: 47,%. Więc, panie Tomaszu, powodów do marudzenia nie widzę.
Potem pan Tomasz narzeka na kandydatów, pisząc, że może z perspektywy metropolii tego nie widać, ale w Polsce powiatowej (a pewnie i gminnej) „mizeria kandydatów w wyborach samorządowych była porażająca”. Tu patrząc z prowincjonalnej, ale jednak metropolii, powiem, że Kraków to też powiat. Ale i gmina. A więc niestety mizeria. Oczywiście, kandydatów więcej, przez co wśród ogólnej mizerii łatwiej o rodzynka. Lub rodzynkę. Generalnie, winne grona.
Bo – jak pisał stary Litwin o grzeczności – demokracja nie jest nauką łatwą ani małą. Niełatwą, bo nie na tym się kończy, jak nogą zręcznie wierzgnąć, z uśmiechem witać lada kogo. Demokracja to reguły, zasady, wiedza, prawo i pieniądze. Z tym że pieniędzy zwykle akurat jest najmniej, a do wiedzy garnie się garstka. Albo i nawet jeden czy dwa palce.
Pan Tomasz mieszka w gminie Wieliczka, czyli w gminie miejsko-wiejskiej. Żali się, że żaden z kandydatów nie zapukał do jego drzwi. Do moich też nie, choć to inna gmina. Trochę to rozumiem, bo czwarte piętro, a na domofonie napis, żeby obcych nie wpuszczać. Trzeba też wziąć pod uwagę, że taki kandydat mógłby źle trafić – np. na mnie. Nie cierpię ignorancji, a jest ona normą wśród kandydatów i nierzadko też wśród radnych, którym czasem i cała kadencja nie starczy, by opanować prawo obowiązujące samorządy i w samorządach. Wolałbym się spotkać z kandydatami na neutralnym gruncie, gdzie oni mieliby szansę ucieczki, a ja mógłbym trzasnąć drzwiami z niesmakiem i wyjść z godnością.
Wolałbym, żeby w krzyżowy ogień brali kandydatów dziennikarze, żeby stawiali trudne pytania, prześwietlali programy i odpowiedzi. Ale po tej kampanii wiemy na pewno jedno: dziennikarzy już nie ma. Wyborcy zostali sami w gąszczu deklaracji, prawd, półprawd, szarego i czarnego PR-u (z przewagą czarnego). Raj dla wszelkiej maści populistów.
Cieszę się, jeśli kampania jest stosunkowo krótka i kandydaci nie zdążą mnie zniechęcić nie tylko do siebie, ale i do aktu głosowania w ogóle. Zdaję sobie jednak sprawę, że w wyborach, szczególnie samorządowych, kandydatom łatwo nie jest, a już na pewno tym, którzy odrobinę kumają, czają czaczę, coś wiedzą. Bo wiedzą, że wiele to nie mogą. Im mniejsza gmina, tym mniej. A jeśli w ogóle coś da się zrobić, to są to zwykle rzeczy pospolite, mało fascynujące, szybko ulegające zapomnieniu i zatarciu. Jakiś chodnik, jakaś dróżka, skwer, trzy drzewka i krzaczek. Nowy przystanek komunikacji to już inwestycja strategiczna w gminie. Co innego metropolia. Tu obiecać można prawie wszystko.
Pana Tomasza irytuje, że kandydaci nie potrafią zaprezentować spójnego programu. A kogo nie irytuje? Że opowiadają, jacy są wspaniali. Mnie najbardziej irytuje opowiadanie, że kandydat kocha swoją gminę. Demokracja to nie harlequin, tęsknoty, marzenia i spotkania, i rozłąki. Nie te bajki, które jednak z uporem godnym lepszej sprawy opowiada się przed każdymi wyborami. I te urocze fotografie z pieskami i kotkami jak z TikToka. W Wieliczce kandydat miał zdjęcie z koniem – przynajmniej oryginalnie, choć nie wiem, czy koń by się uśmiał czy nie. Pan Tomasz żartował, że rozważał głosowanie na konia. Cóż, jeden koń został powołany już raz na senatora. Podobno nie był gorszy niż inni.
Ja mam inny przepis na głosowanie. Podzielę się nim z czytelnikami, bo – jak wiadomo – niedługo kolejne wybory. Najpierw wybieram stosunkowo najmniej obrzydliwą listę, co nie zawsze jest łatwe, zwłaszcza im więcej się wie o listach i o tym, jak powstawały. Potem na tej liście wybieram stosunkowo najmniej obrzydliwego kandydata lub kandydatkę i stawiam na nim/niej krzyżyk. I po bólu. Do następnych wyborów. W Wieliczce czy w jakiejkolwiek innej gminie.

Dodaj komentarz